Uwiera. Dokucza. Powoduje dyskomfort. Nie wiadomo jeszcze co to takiego, jeszcze nawet nie wiem, że to znowu coś, co trzeba zbadać, nad czym należy się pochylić. Ale jest. Daje znać. Póki co delikatnie. Subtelnie. Gdy nie zareaguję, odezwie się w sposób bardziej zdecydowany. Gdy zignoruję, uderzy. Po głowie, po lędźwiach, po twarzy. Wyleje się na głowę wiadro zimnej wody. Byle wstrząsnąć kimś, kto jest głuchy na podszepty siebie, swojej intuicji, swojej duszy, a nawet Ducha.
Lepiej tedy, kiedy tylko dyskomfort zacznie być odczuwalny, zatrzymać się i zastanowić. Dotrzeć do informacji, w którym miejscu coś nie gra, fałszuje. Gdzie jest dysonans psujący melodię dobrostanu.
Być może chodzi o ciało, o dietę, zdrowie, ruch; być może chodzi o kontakt ze swoimi emocjami; być może o relacje interpersonalne; być może o nasz rozwój; być może o duchowość. Cokolwiek się zatrzymało, nie nadąża za resztą, staje się fałszywą nutą w melodii życia. To jest łatwiejsze do zdiagnozowania. Prostsze w obsłudze.
Czasem jednak bywa i tak, że jakaś książka, film, spotkanie, rozmowa obudzi w nas uśpiony potencjał, który gwałtownie zacznie domagać się spełnienia. Jeszcze wczoraj wszystko było dobrze. Jeszcze kilka godzin temu tak pięknie wszystko działało. A jedno zdanie spowodowało, że całe wnętrze się poruszyło. I już nic nie jest poukładane. Wszystko pospadało z półek, rozpadły się skrupulatnie poukładane stosiki. Zawrzało. To, co było dostępne od ręki, skryło się w odmętach. A to, co do tej pory nie było widoczne, razi czerwienią. Dopomina się o uwagę. Może i wie, czego chce. Ale my tego jeszcze nie wiemy. Jeszcze nie mamy pojęcia, jak się do tego zabrać. Od czego zacząć. Co zrobić.
I co wtedy?
Mnie w takich chwilach pomaga niezawodna metoda. Oczyszczenie umysłu w tych wszystkich zupełnie niepotrzebnych, nieistotnych myśli atakujących nas non stop. Siadam lub kładę się w bezpiecznej przestrzeni, zamykam oczy i czekam. Bez napinania, bez oczekiwań. Pozwalam, by myśli i myślątka przepływały. Napływają z różnych stron. Jak w kalejdoskopie. Z lewej na dole, z prawej u góry, Pędzą po przekątnej i krzyczą, by się nimi zająć. Że niby są atrakcyjne. Albo istotne. Nie słucham tego. Nie wnoszą nic tak naprawdę. Że boli ręka. Że ktoś nie oddzwonił. Że trzeba kupić bilet. Napisać mail. Że niewygodnie. Że ptaki śpiewają. Mucha lata. Zawarczała kosiarka. Że może by jednak odsypać trochę gorczycy z poduszki. A już na pewno wstawić pranie. A ja nic. Pozwalam im przeminąć. Są tak nieistotne jak rzeczy, o których traktują. Jak ręka, jak mucha, pranie i gorczyca. I odchodzą. Pomału, z ociąganiem. Oglądają się jeszcze za siebie w nadziei, że je zatrzymam. I będę mielić w głowie, co wyprać, że spodnie, że bluzka, że bielizna, że proszek, że płyn, że suszarka. W nadziei, że kilkakrotnie przejdę w myślach proces wkładania odzieży do pralki. Jakby miało to zwiększyć skuteczność prania... Zatem nie reaguję. Wszak praniem mam zająć się jutro. O, ale jeszcze ciągle aktualny temat: lista zakupów. I już widzę się w jednym sklepie, w drugim. Zostawiam samą siebie w alejce z chemią i opuszczam sklep. Wracam do ciszy.
Powoli, niespiesznie ekran przed oczyma się uspokaja. Cisza. Cisza poszerzająca przestrzeń. Cisza rozbijająca granice. Cisza, w której zaczynam odgarniac chmury. Gęste chmury. Czarne chmury. Rękoma rozsuwam je na boki i przesuwam się w górę. Razem z nimi opadają powidoki myśli. Szare chmury pozwalają się odsunąć łatwiej. Szybciej. Jest jaśniej. Przede mną już białe chmury, za którymi jest to, do czego dążę. Białe, gęste jak mleko. Mam na nie sposób. Wierząc w to, co za nimi jest, co tylko czeka na moje pojawienie się, na odkrycie, zdecydowanym, acz miękkim ruchem rąk unoszę je i rozwiewam.
I cały mój świat staje się Światłem. Blaskiem. Lśnieniem.
I w tej przestrzeni zadaję pytanie, co dopomina się o uwagę, czym mam się zająć, co robić. I czekam. Czekam na odpowiedź. Ona przychodzi z zewnątrz i z wewnątrz jednocześnie. Bo tam, w tym Blasku, nie ma podziału na mnie i nie-mnie. Nie ma granic, inności, obcości. Zatem odpowiedź przychodzi. Ale jednocześnie jest tak, jakby była ze mną i wcześniej. Pozwalam jej wybrzmieć. I pozwalam sobie ją usłyszeć. Usłyszeć siebie.
I drżę, bo opadła kolejna warstwa mnie. Kolejna peleryna skrywająca sedno istnienia. I myślę sobie, że wszystkie decyzje prowadziły mnie przez lata do tego miejsca. A jednocześnie zadaję sobie pytanie, po co były te etapy, skoro ostatecznie trzeba je zostawić.
I może z zewnątrz wygląda to jakbym nie potrafiła się zdecydować, jakbym eksperymentowała, jakbym nie wiedziała, czego chcę i po co. Może to z zewnątrz wygląda śmiesznie, nieporadnie, chaotycznie. To nie ma znaczenia. Nie robię wszakże przedstawienia z biletowanymi miejscami dla publiczności. Ważne jest, że kolejny stopień przede mną. I albo stwierdzę, że opinia tych wszystkich ludzi wokół jest ważniejsza, albo podniosę głowę i zrobię kolejny krok, wiedząc, że tak naprawdę nie ma żadnych ludzi i żadnych opinii. Że wszystko dzieje się w mojej świadomości. Zatem wszystko – dosłownie – zależy tylko i wyłącznie ode mnie. Że nie ma żadnej walki, żadnej rywalizacji, żadnego zła. Jest tylko to, na co pozwalam.
Zatem to, co mnie uwierało, było jedynie kolejną warstwą iluzji, którą należało rozwiać. Niczym więcej, niczym mniej.
Może więc uwiera mnie to, co nieprawdziwe, co oddziela ode mnie, od światła? A może uwiera mnie świadomość, że ciągle jeszcze – pomimo stosów przeczytanych książek i odbytych kursów, szkoleń, warsztatów, podejmuję decyzje, które są ścieżkami w bok? Może to lśniąca droga wiodąca prosto ku celowi ma już dość wydatkowania energii na detale, drobiazgi, na preteksty do spowolnienia? Może więc czas zostawić za sobą projekty, które mnie nie rozwijają? Może czas zrezygnować z tkwienia w czymś, co obiecuje jakiś zysk w bliżej neiokreślonej przyszłości? Może czas zrzucić z siebie te wszystkie zobowiązania, które zatrzymują mnie w drodze do celu? Może wreszcie przejrzeć na oczy, zrobić porządek, zamknąć pootwierane nie wiadomo kiedy, po co i dlaczego ścieżki? Może już czas skupić się na tym, co daje oddech, wolność, pełnię?
Spotykamy wielu ciekawych, wartościowych ludzi. Uczymy się od nich siebie. Na błędach, na sukcesach, na doświadczaniu. Ale – pomimo wielkiej wartości wielu ludzi – trzeba wiedzieć, że nie ma możliwości utrzymywania wszystkich wspólnych ścieżek całe życie. Nie trzeba brać ślubu z miejscem pracy. Nie trzeba utrzymywać ciągłej współpracy ze wszystkimi, których się spotkało na swojej drodze. To zresztą niemożliwe. Trzeba wiedzieć, kiedy coś przestaje nas inspirować, kiedy zaczyna nas wstrzymywać, ograniczać.
I trzeba wiedzieć, co jest ową ideą nadrzędną. Tym, co wytycza kierunek. Co jest niezmienne. Co stanowi azymut na kompasie życia. Wtedy każdy przystanek będzie uzasadniony, celowy, odpowiedni. Wtedy każda decyzja będzie pomagać, ułatwiać, budować.
Wtedy nie będzie uwierać, dokuczać. Nie będzie walić obuchem po łapkach. Nie będzie wylewać kubła zimnej wody na rozgrzaną głowę.
Wtedy wreszcie będzie bez pośpiechu. Bez napięcia. Bez autodestrukcji, autosabotażu.
Będzie świetliście. Radośnie. Lekko. Harmonijnie. Sensownie. Celowo. Logicznie. Z miłością.
Bez podziału na ja – ty, ja – on/ona. Bez granic.
Comments