Oho! W sierpniu nie pojawiło się żadne słowo na blogu. Żadne nie chciało zaistnieć, urodzić się, przybrać jakiegoś konkretnego kształtu. Czy można mieć to słowom za złe? A jeśli tak - czy ma to przełożenie na życie?
Mieć za złe komukolwiek czy czemukolwiek. Ileż razy się to zdarza. Bo przyjaciółka zawiedzie. Bo koleżanka oplotkuje. Bo siostra zirytuje. Bo szef doprowadzi do furii. Bo szklanka się stłucze. Bo bosy palec u nogi natknie się na nieoczekiwaną przeszkodę. Et cetera.
Pojawiają się myśli i słowa. Że głupia. Że idiotka. Że bez sensu. Że szlag jasny i cholera.
Że już nigdy więcej. Że niechby ją poskręcało.
A czasem jest inaczej. Gdzieś tam głęboko coś dziać się zaczyna. Coś innego wprowadziło to w ruch. Obrazem. Emocją. Słowem. I zaczyna fermentować. Podburzać to, co już było ułożone. Co już jakimś torem szło do przodu. Co już efekty nawet dawało. Czasem spore, czasem skromne. Ale już było. Miało kształt, formę. Kolory nawet. Może i pachniało jakoś. Lawendą czy jaśminem. Było w mniejszym lub większym stopniu oswojone. I nagle - a może i nie nagle, ale po cichu jakoś, niepostrzeżenie - tadam: pojawia się nowa, naga, bezwstydna idea, by to wszystko znowu zburzyć. By zamieszać w tym poukładanym świecie. Ale nie mówi jasno. Nie krzyczy, że to precz, a tamto zostaje. O nie. Byłoby zbyt prosto. To nowe pojawia się i nie daje recept. Nie ułatwia. Wręcz utrudnia. I trudno to zdefiniować.
Zmagamy się ze sobą zatem. Czujemy niewygodę. Nieadekwatność. Nasze codzienne aktywności zdają się tracić sens. Stają się jałowe, jakieś takie bezbarwne. Nie że zaraz głupie. I nawet trudno powiedzieć, co z nimi nie tak. Nie da się wskazać palce: o, ten element jest do naprawienia; o, tamto już się zużyło. O nie.
Ten stan objawia się raczej poczuciem niewygody. Niewygody w sobie. Jakbyśmy próbowali założyć sweterek sprzed pięciu lat. Niby dobry, ale coś chyba fason nie do końca pasujący. A może nie fason, ale jakby lekko przyciasny. A może nie o to chodzi, może się znudził. A może nie, może mu czegoś od początku brakowało, ale po prostu tego wcześniej nie widzieliśmy? Tak czy inaczej jest jakoś tak, że chciałoby się wyskoczyć w tego wdzianka. I założyć inne.
Tylko jeszcze nie wiemy jakie. Coś czujemy, gdzieś tam w podbrzuszu, ale nijak tego nie potrafimy zdefiniować. Czujemy jednak, że idzie zmiana. I nie da się przed nią uciec.
Bywają chwile, że jakiś smutek się wkrada. Że - tak nagle, bez uprzedzenia, chce się łzę jedną uronić. Bo czujemy w sobie, że czas się żegnać z jakimś etapem. A nie wiemy jeszcze do końca, z czym. Na jaką skalę to pożegnanie. Czy to będzie rewolucja totalna? Czy będzie krwawa? Czy kosztowna? Czy każe przekreślić wszystko, co do tej pory się zadziało? Czy uda się uratować jakieś osiągnięcia?
Przywiązanie do rzeczy, ludzi, osiągnięć, przekonań powoduje, że się po prostu boimy nowego. To jeszcze nie jest etap ekscytacji nowym. Ono jeszcze nie nadeszło. Jeszcze nie powiedziało: halo, teraz ja! Ono jeszcze się nie przedstawiło. Nie znamy jego imienia. Wiemy jedynie, że to, co jest teraz, już ma ustąpić mu miejsca. Stąd smuteczki. Stąd lekka obawa. Stąd niepewność.
Bo jakże to? Odejść? Ustąpić bez walki? I komu? Czemu? Niechże się chociaż to wie! Tak pozwolić odejść temu, co znane, nie wiedząc, co zajmie jego miejsce? Nie jest łatwo.
A to nowe milczy. Nie pozwala jeszcze się nazwać, zobaczyć w słońcu. Blokuje słowa. Zatrzymuje w działaniu.
No bo jak robić to, co się robiło do tej pory, skoro czuć, że to już powoli odchodzi? A nowego robić nie można, bo nie wiadomo, czym ono.
I wtedy właśnie słowa kotłują się w głębi. Nie potrafią się wynurzyć. Powodują to całe zamieszanie i niepewność.
Być tedy złym na słowa, że się nie rodzą? Że nie chcą nam pomóc i nazwać tego, co się w nas dzieje? Byłoby łatwiej. Byłaby diagnoza. Wtedy już wiedzielibyśmy, co robić. Lub czego nie robić. A tak? A tak ta skłębiona kupka nieistniejących, nienarodzonych słów staje się naszym wrogiem.
Tylko czy aby na pewno?
A może... Tak nieśmiało i bez grama pewności pytam... A może te słowa wcale potrzebne nie są? Może tylko nam się wydaje, że nazwać trzeba, bo nienazwane nie istnieje? Może tu wcale nie o słowa idzie? Nie o nazwy, terminy. Może tu idzie o coś większego?
Większego od nas.
Może to coś się dopomina, byśmy wreszcie to zauważyli.
Byśmy wreszcie przestali przykładać wagę do oglądanego serialu, nowego auta, pryszcza na czole, smacznej kawy na tarasie. Byśmy dostrzegli, iż fakt, że zostaliśmy pochwaleni czy zganieni, nie ma najmniejszego znaczenia. Byśmy porzucili przekonania o byciu niewystarczającą. I o byciu wyjątkową.
Byśmy zdali sobie sprawę, że kręcimy się jak bąki wokół własnej osi. Wokół tego, co nas boli. Wokół tego, co nas uszczęśliwia. Wszędzie i zawsze: ja, mnie, moje. Moje uczucia zostały zranione. Mnie się dzieje niesprawiedliwość. Ja jestem świetna. Czuję, że jestem wyjątkowa.
To, co na zewnątrz tak bardzo na nas wpływa. Dotyka, rani. Buduje, uszczęśliwia.
Czy nie ma w nas samych niczego, co można by uczynić sednem istnienia? Coś, co nie miałoby związku z naszą pracą, rodziną, hobby, domem. Coś, do czego nie potrzebowalibyśmy oceny ani naszej, ano drugiego człowieka. Coś, co nie wymagałoby myślenia o sposobach, celach, korzyściach.
Czy naprawdę wszystko musimy przeżywać w związku z drugim człowiekiem? Czy ten drugi człowiek musi być uczestnikiem - aktywnym lub biernym - naszego życia? Musi kochać, być wdzięcznym, zabawnym, towarzyskim, czy choćby nas potrzebującym?
I czy naprawdę musimy postrzegać siebie w kontrze do drugiego człowieka? W kontrze rozumianej jako wrogość, ale i w kontrze rozumianej jako inność. Czy opozycja ja-ty musi być osią naszego życia? Musimy robić coś dla drugiego człowieka, oceniać go, być ocenianym, cieszyć się, że jest, tęsknić, gdy go nie ma?
A może te słowa, co to się kłębią i nie chcą się zdefiniować, są właśnie o alternatywnej rzeczywistości? O tym, że nie ma żadnego widza i żadnego aktora. Albo że jest tylko jeden. Może te słowa, co to nie chcą się wydostać i wybrzmieć, są o tym, że tak naprawdę są niepotrzebne? Bo każde, chociaż wcale tego nie chce, przekłamuje rzeczywistość. I może słowa te, które tak smucą i drażnią swoim niedokończeniem, niewysłowieniem, popychają nas do czegoś większego?
Może więc nie ma sensu czuć żal. Do siostry, przyjaciółki, koleżanki, szefa, szklanki czy palca u nogi. Może żal, smutek, duma, poczucie spełnienia, przynależności odciągają nas od tego, co ważne. Każda emocja do tego i w związku z tym, co na zewnątrz - biała chmurka na niebie, róża w ogrodzie, klaksony aut, wojna, pożar - odciąga nas od tego, co ważne. Każda emocja do tego i w związku z tym, co nas - ból, radość, duma, wstyd - także odciąga nas od tego, co ważne.
Może szukanie w drugim człowieku, w książce, filmie, muzyce, słońcu, spotkaniu tego, co wspierające, uzależnia nas od tego, co na zewnątrz?
Może mamy to w sobie? Kłębi się, trąca nas od środka, zmusza do refleksji, do analizowania, do sprawdzania, do zadawania pytań.
Może nie musimy szukać. Może nie musimy czerpać z tego, co poza nami? Może wszystko, co najbardziej wartościowe jest w nas, jak chcieli filozofowie renesansu? Ale to, że jest w nas, nie oznacza, że jest to powód do dumy, do satysfakcji, do zadowolenia. Może te niezrodzone słowa wskazują na to, że to, co najważniejsze, jest nienazwane?
I dlatego ta niewygoda... Bo pojawia się coś innego niż dotąd. Całkowicie innego. A jednocześnie coś, co było w nas od zawsze. Siedziało cicho. Skulone. Przytłumione emocjami dnia codziennego. Czekało na chwilę przerwy w gonitwie innych myśli. Na moment, w którym będzie wreszcie dostrzeżone.
Nie jest to powód do strachu czy żalu.
Jest to nowe otwarcie. Nie wiadomo, co robić. Jak. Bo nigdy wcześniej. A może zawsze.
Nic na siłę. Nic na już. Na zawołanie. Na teraz. Czy na wczoraj.
Oddychaj. Daj sobie czas (czymkolwiek on jest) i się otwórz. Jeśli słowa nie przychodzą, nie poganiaj ich. Nie wpływaj słowom swoim na ambicję, że zawsze były, więc niechaj i teraz staną na wysokości zadania.
Niech się dzieje.
Commentaires